Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pół godziny dziennej roboty, gdyż gorzelany i młynarz wystarczali w zupełności.
Najtrudniej poszło z panem Pieczyngą. Magda rozmawiała z nim tylko dwa razy. Pomimo pozornej uprzejmości starego rządcy odczuła w jego tonie jakby lekceważenie i cień pogardy dla siebie. Zasadniczo oboje dążyli do tego samego, lecz Pieczynga traktował Magdę potrosze jak intruza.
Bardzo boleśnie dotknęło to Magdę. Z jednej strony żywiła doń sympatję, lecz z drugiej rezerwa Pieczyngi uniemożliwiała okazanie już nie tylko sympatji, lecz nawet przychylności. Dlatego w tych rozmowach przybrała ton zimny i może zanadto dźwięczący poczuciem władzy.
— Mówimy o oszczędnościach — powiedziała w końcu. — Czy pan znajduje, że mój narzeczony nie potrafiłby samodzielnie prowadzić gospodarstwa?
— Przecież prowadzi — zauważył pan Pieczynga.
— Przy pańskiej pomocy. Ale czy dałby sobie radę sam?
Pan Pieczynga poczerwieniał:
— Ach, o to pani chodzi?... Zapewne. Uważam pana Ksawerego za bardzo zdolnego rolnika. Sądzę też... hm... Sądzę, że byłoby nawet wskazane... Ja... Tembardziej, że ja dość już jestem stary, by podlegać woli osób zbyt młodych i niedoświadczonych. Pozatem nie lubię niewyraźnych sytuacyj i chciałbym wiedzieć, czy mam posadę u pana Runickiego, czy też u pani?
Sapał coraz głośniej i widocznie musiał bardzo panować nad sobą, by nie wybuchnąć.
— Oczywiście, że u pana Runickiego — spokojnie powiedziała Magda.
— To chwała Bogu — wstał z krzesła. — Zatem wiem,