Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym hallu było kilkadziesiąt osób, oczekujących na podobne wyroki, lub mających nadzieję coś wytargować. Zapewne spotkałby tu znajomych, narażając się na wypytywania i wyrazy współczucia. Przecie każdy mógł zajrzeć do zwisających tu na łańcuszkach książek powiatowych, gdzie wypisywano z jakąś idjotyczną dokładnością terminy wszystkich licytacyj, jakby Towarzystwu zależało na kompromitowaniu własnych członków. Że zaś zaglądał każdy przez głupią ciekawość i chęć nacieszenia się kłopotami innych, to było pewne. Sam Runicki za każdej swej bytności w „Tekazecie“ robił to zawsze.
Nie chcąc witać się z nikim, wysoko podniósł głowę i przeszedł szybko do wyjścia z miną niemal wesołą. Zbiegł po szerokich marmurowych schodach i portjerowi, który podał mu palto, demonstracyjnie rzucił srebrną dwuzłotówkę.
Pomimo pierwszych dni kwietnia na dworze padał śnieg, zmieszany z deszczem. Asfalt ulicy Kredytowej pokryty był gęstą maźliwą kaszą. Z za nagich gałęzi drzew sterczała kopuła ewangelickiego kościoła. Jak na złość nie było ani jednej taksówki, a nie cierpiał przychodzenia do Bristolu piechotą i chociaż było stąd do hotelu kilka tylko minut drogi, zawrócił w przeciwną stronę i wsiadł do samochodu na rogu Jasnej.
W hotelu służba, jak zawsze, powitała go entuzjastycznie. Portjer raportował, że neseser przywieziono z dworca przed godziną, że numer na pierwszem piętrze jest przygotowany, w ciągu ostatnich kilku dni dopytywał się o pana dziedzica pan hrabia Komorowski, że przed tygodniem telefonował antykwarjusz z Wierzbowej z zawiadomieniem, że wyszukał renesansowy ekran do kominka, że...