Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Owszem, przewidywałam to. Byłam na to zupełnie przygotowana.
— I czy pani sądzi, że on potrafi zarobić na życie dla pani i dla siebie?... Może dostanie jakąś posadkę, ale takie grosze...
Kate spojrzała mu w oczy:
— Ja też mogę pracować... Dawać lekcje, pisać na maszynie...
— Pani? — zawołał z oburzeniem.
— A czy pan uważa mnie za próżniaka? Lubię pracować. Zresztą po co mam przedwcześnie zaprzątać sobie tym głowę.
— Pani popełnia...
Chciał powiedzieć „szaleństwo“, lecz opamiętał się i bąknął:
— Proszę mi wybaczyć...
Skłonił się i prędko wyszedł.
Cały dzień spędził w swoim pokoiku leżąc bezczynnie.
Wieczorem wstał i poszedł na koniec parku do pawilonu, gdzie mieszkał administrator, pan Ziembiński. Nie zastał go w domu i czekał na ganku prawie godzinę. Było już ciemnawo gdy zjawił się.
— A któż tam? — zapytał. — A to pan Maciek? Czegóż tam?
— Dobry wieczór panu administratorowi.
— Dobry wieczór, dobry wieczór, no co tam? O co tam chodzi?
— Ja w prywatnej sprawie.
— W prywatnej, w prywatnej, no to gadaj z czym tam?
— Chciałem pana administratora zapytać, bo nie znam się na tym: ile trzeba miesięcznie pieniędzy, żeby żyć w dużym mieście, ale żyć zamożnie, żeby niczego nie brakowało. Tak na przykład jak pan administrator?
— Co? Co?... Na loterii pan wygrałeś?
— Nie — zaśmiał się Maciej. — To nie o mnie chodzi.
— Pytasz ile?... Hm... To zależy, jak tam... Hm.., No, powiedzmy, półtora tysiąca miesięcznie.
— A jeżeli małżeństwo?