Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Za zrzeczenie się majątku, który mógł przecie zatrzymać i zataić przed panem wszystko.
— Ja nie potrzebuję wchodzić w to, mógł, czy nie mógł. I powiem otwarcie, że jeżeli istnieje owo prawo zwyczajowe, to ja nie będę się do tego zwyczajowego prawa stosował, bo jest niesprawiedliwie.
— Jednakże... — zaczął adwokat, lecz Maciej mu przerwał:
— Ja nie zmienię swojego zdania.
W jego głosie i w wyrazie twarzy była taka zaciętość, że mecenas bezradnie odwołał się wzrokiem do pani Matyldy.
— Widzisz, mamo, nie mówiłem? — z ironicznym uśmiechem odezwał się Gogo.
— Nie przeszkadzaj — zgromiła go pani Matylda i zwróciła się do Macieja: — Mój synu. Nie stawiasz sprawy ładnie. Bo to nie jest ładnie zyskać niespodziewanie bogactwo i zacząć od skąpstwa.
— Wcale nie jestem skąpy — zimno odpowiedział Maciej. — Nie zabiegałem o bogactwo, ale skoro ono mnie się należy, nie widzę racji, by rozdarowywać je na wszystkie strony.
— To nie jest na wszystkie strony, mój synu. Chyba przyznasz, że Gogo ma większe prawa niż kto inny...
— Ma mniejsze niż pierwszy lepszy człowiek. Każdy żebrak ma większe prawo niż on wyciągnąć do mnie rękę po pieniądze. Przez dwadzieścia osiem lat z nich korzystał, szastał nimi na prawo i na lewo. Brał, ile chciał. Kupował samochody i brylanty, studiował w najdroższych uniwersytetach, nauczył się parlować obcymi językami. Miał możność, nieograniczoną możność nauczenia się jakiegoś zawodu. Wszystko za moje pieniądze. Czy to jeszcze mało?... I to wszystko moim kosztem, bo ja dlatego właśnie, że on miał nieograniczone możliwości, nie miałem żadnych. Podwójnie moim kosztem. Czy to jeszcze mało?...
Na twarz Macieja występowały rumieńce. Starał się mówić spokojnie, lecz głos mu drżał. Skończył i powiódł wyzywającym wzrokiem po obecnych.
— Czy to mało? — powtórzył.
Zapanowało milczenie. Po dłuższej chwili odezwała się pani Matylda: