Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale stanowczo prosi, by pan się nie trudził. Pani nikogo nie przyjmuje.
— Proszę pani życzyć zdrowia. Zadzwonię jutro — oświadczył po krótkim wahaniu.
Nie upłynęła jednak godzina, gdy zatelefonował ponownie:
— Czy pan jest w domu? — zapytał.
— Owszem, jest.
— Poproszę. Tu Tyniecki.
Głos Goga zabrzmiał cicho i posępnie:
— Dzień dobry panu. Mam do pana prośbę. Czy rozporządzałby pan godziną czasu? Chciałem z panem pomówić o sprawach ważnych dla nas obu.
Gogo odpowiedział nie od razu.
— Oczywiście służę panu. Byłbym mu jednak wdzięczny, gdyby tę rozmowę można było odłożyć na inny dzień.
— Jeżeli jednak może pan spotkać się ze mną dzisiaj, byłbym bardzo zobowiązany — nastawał Tyniecki.
— Niezmiernie mi przykro... — zawahał się Gogo. — Ale ostatecznie, jeżeli to jest konieczne...
— Dziękuję panu. Zatem o której i gdzie?
Gogo podał godzinę siódmą i adres małej cukierenki na Wilczej.
Umyślnie wyznaczył odległą godzinę, gdyż miał jeszcze nadzieję porozumienia się przed tym z Kate. Domyślił się naturalnie o czym Tyniecki chce z nim mówić. Przewidywał, że usłyszy propozycję rozwodu, jako warunek dalszego wypłacania renty. Przygotowany był na to: odrzuci propozycję z całą stanowczością. Układał już sobie w myśli odpowiedzi:
— Nie, panie hrabio. Omylił się pan, posądzając mnie o podłość. Nie chcę dać moralnej kwalifikacji dla określenia takiego postawienia sprawy. Jakiekolwiek pobudki panem kierują, nie usprawiedliwia to, moim zdaniem, próby osiągnięcia celu przy pomocy tego rodzaju gróźb.
Albo jeszcze ostrzej i jeszcze szlachetniej:
— Pańskie ultimatum, panie hrabio, przekracza granice moich pojęć moralnych. Czyż naprawdę nie uważa mnie pan za dżentelmena, skoro mógł pan przypuścić, że groźbą odebra-