Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tyniecki zaśmiał się:
— W pańskim głosie usłyszałem nutę oburzenia.
— Raczej zaciekawienia — poprawił Polaski. Mogę sobie pozwolić wobec pana na dość brutalną szczerość. Wiem, że nie dotknie ona pana. Otóż z przyjemnością przeczytam to, co pan pisze. To pomoże mi do rozgryzienia pana. Przeczytam ze względów egoistycznych, z praktycznych. Po prostu może mi się to przydać.
— „To“, to znaczy ja?
— Oczywiście. Wprawdzie nigdy do swoich powieści nie przenoszę znajomych żywcem, ale korzystam z ich, że tak powiem, schematu psychicznego.
— Rozumiem pana. Więc kiedy będzie miał pan trochę czasu na przeczytanie moich płodów?
— W tym tygodniu jestem bardzo zajęty, więc po niedzieli. Powiedzmy na wtorek. Przyśle mi pan?
— Nigdybym nie pozwolił sobie na to, mistrzu. Przyniosę i zarumieniony, jąkając się z emocji, powierzę panu...
— Niechże pan nie żartuje. Przede mną nie uda się panu zamaskować tego niepokoju, który każdy z nas odczuwa, gdy swoje pierwociny zostawia do oceny komuś, uważanemu przezeń za autorytet... Pamiętam, omal nie rzuciłem się do nóg Stefanowi Żeromskiemu, gdy zwracając mój rękopis, powiedział: — Powinien pan pisać... Boże! Cóż to była za chwila!
Po tej rozmowie Polaski bynajmniej nie przypuszczał, że będzie mógł zachęcić Tynieckiego do pisania. Lubował się jednak trochę swym tak wcześnie zdobytym autorytetem, pochlebiało mu to, że zwracano się doń o opinię, no i rzeczywiście chciał „rozgryźć“ tego człowieka, w którym wyczuwał jakąś nieprzeciętność.
W umówiony wtorek przyjął go filiżanką kawy, kieliszkiem koniaku i dość obszernym wykładem na temat dyscypliny pisarskiej. Po wyjściu Tynieckiego, który rzeczywiście z trudem udawał humor i swobodę, Polaski odłożył paczkę z jego rękopisem i dopiero nazajutrz rano, leżąc w łóżku, rozwiązał ją. Na