Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nigdy. Chyba wtedy, gdy będę już staruszką a pan będzie miał wnuków... No jak się pan czuje?
— Coraz lepiej. Wciąż się tylko obawiam, czy pani ten wypadek nie zaszkodzi. Bądź co bądź to był wstrząs nerwowy.
— To prawda — kiwnęła głową — ale ja lubię wstrząsy. Lubię sensacyjne wrażenia.
— Pani? — zdziwił się szczerze.
— Pasjami. Oczywiście nie na codzień. Ale od czasu do czasu to działa na psychikę, jak, dajmy na to, zimny prysznic. Odświeża i pobudza.
— Pobudza do czego?
— Do życia. Daje jakiś sens szarym dniom.
— Dni pani wydawały mi się barwne, kolorowe...
— Są różne barwy, panie Rogerze. Ich nadmiar i złe rozmieszczenie, na przykład zmieszanie, daje szarość — powiedziała, by zaciemnić poprzednie swoje słowa, które mogły wyglądać na uskarżanie się. — Nikt nie chce wierzyć, że lubię silne wrażenia.
— Bo to nie pasuje do pani. Pani wydaje się rośliną, która potrafi żyć tylko w równomiernej i łagodnej temperaturze.
— Ale i takim roślinom przyda się nagły poryw wiatru, czy ulewa. Chociażby po to, by je odkurzyć.
— Nie wierzę w to, by na pani mógł jakiś kurz osiadać. Są ludzie, których nie ima się żaden brud.
— Jest pan optymistą — odpowiedziała ze smutkiem, myśląc o sobie.
— Bynajmniej. To moje przekonanie, oparte na obserwacji nie na fantazji. Sam siebie uważam za takiego.
— Pan... może.
— I panią również — dodał z naciskiem.
— Myli się pan. Bywa brud, którego nie można zmyć nawet... — chciała powiedzieć „łzami“, ale pohamowała się i zakończyła przekornie — nawet benzyną.
— Nie jest pani usposobiona do poważnej rozmowy — zauważył z odcieniem zawodu.
— Nie. Właśnie do wesołej, żartobliwej, niemądrej. Cieszę się, głupiutko dziecinnie się cieszę.