Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kate...
— Och, panie Rogerze — powiedziała — jak się cieszę, jak się strasznie cieszę, że pan odzyskał przytomność.
Powieki załopotały i widocznie wróciła pełnia świadomości, bo poderwał się i zapytał:
— Konie ponosiły?... Nic pani nie jest?
— Mnie nic, wypadłam do śniegu, ale pan.
— Czy się panu co nie stało?... Nie boli pana nic?...
Usiadł, otarł ręką twarz mokrą od śniegu, którym go cuciła.
Powoli odzyskiwał siły. Pomogła mu wstać. Zatoczył się, lecz nie upadł.
— Nic mi nie jest — powiedział.
Zrobił kilka kroków, pochylił się, by podnieść rękawiczki Kate i powtórzył z uśmiechem:
— Nic mi nie jest.
— Tak przeraziłam się. Ze dwadzieścia minut nie mogłam docucić się pana.
— Pani... Pani Kate, to szczęście dla mnie, że straciłem przytomność, inaczej chyba zwariowałbym z obawy o panią. Czy pani naprawdę czuje się dobrze?... Czy nic pani nie dolega?...
— Żałuję, że nic — zmarszczyła brwi — należało by mi się. Przecie to wszystko moja wina. Nie wolno mi było powozić tymi końmi.
— Ależ to zwykły przypadek. Każdemu mógł się zdarzyć. Naprawdę niesłusznie pani sądzi siebie. Ten człowiek tak nagle wynurzył się z krzaków...
— To był Suhak, gajowy — wyjaśniła. — Przybiegł tu wkrótce po wypadku i poszedł szukać koni. Pewno zabiły się w lesie.
— Wątpię. Najwyżej pokaleczyły się trochę. Ale nie będziemy czekali. Chodźmy. Stąd o kilometr mamy koniec lasu i wieś, gdzie znajdziemy kogoś, kto nas odwiezie do Prudów.
Ruszyli do drogi, ale już po kilkudziesięciu krokach Roger przekonał się, że jest zbyt zmęczony i że za mało ma sił by iść dalej.