Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nigdy?
— Daję panu słowo.
— Więc nie byłem śmieszny i wtedy, gdy... obecny mąż pani przyłapał mnie w jej obecności na pisaniu wierszy? Nie zapomnę, jak bardzo był tym ubawiony.
— Ale jeżeli pan tak dobrze to zdarzenie pamięta — powiedziała z naciskiem — to musi pan pamiętać również, że ja wcale nie byłam ubawiona. Ani pańskimi wierszami, ani niedyskrecją Goga, ani jego wesołością. Było mi przeciwnie bardzo przykro.
— To kwestia litości, czy współczucia.
— Nie, panie Rogerze, to kwestia szacunku dla tych uczuć, dla tych stron duszy, które stanowią jej istotną wartość. Nie znałam tych wierszy, nie czytałam. Nie wiem, czy były złe, czy dobre. I to w danym wypadku nie ma znaczenia. Ale wiedziałam, że w pańskim ówczesnym położeniu były one czymś bardzo osobistym, że były nadto wyrazem pańskiego dążenia do piękna. Gdzież tu miejsce na litość. Czyż można się litować nad tym, co się szanuje?...
Bez słowa podniósł jej rękę do ust i pocałował. Wyraz twarzy miał skupiony i poważny.
Wjechali na wzgórze. Roztaczał się stąd wspaniały widok na pofalowane pola, na pagórki porośnięte gęsto drzewami, na krętą linię olch porastających oba brzegi niewielkiej rzeczułki. Słońce zaczerwienione już i senne tkwiło nisko nad czarną pręgą lasu, barwiąc biel śnieżnego bezmiaru długimi fioletowymi cieniami.
Kasztany bez przynaglenia przeszły w kłus, wpadając niekiedy w galop. Droga ta była lepiej przetarta i pędzili tak wśród grud śniegu wyrywających się spod kopyt, sanie zataczały gwałtowne luki na zakrętach, płozy wydawały ostry świst. Tyniecki z całej siły musiał trzymać lejce, by konie podniecone biegiem nie zaczęły ponosić.
W takim pędzie minęli Skorochy, z ich dymiącą krochmalnią, zabudowania tartaku, kapliczkę świętego Antoniego i za kapliczką skręcili w szeroką leśną drogę. Tu Tyniecki wstrzymał konie wciąż rwące się do pędu i jechali znowu stępa.