Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To na prawo, to kolonia Rządki? — zapytała.
— Nie, proszę pani, Rządki już minęliśmy. To Cegielnice.
— Ach prawda. Jakże mogłam zapomnieć. To tu przed dwu laty piorun zabił dwóch braci Kołaczków.
— Tak. Zabił ich w chwili, gdy kradli jabłka z sadu starej Marciniakowej.
— A później rozeszła się legenda, że Marciniakowa jest czarownicą. Ona wciąż leczy swoimi ziołami?
— Nie, proszę pani. Umarła już rok temu.
Znowu zapanowało milczenie. Wjeżdżali teraz na dość strome wzgórze; konie szły stępa.
Niespodziewanie Tyniecki odezwał się:
— Dlaczego pani powiedziała, że byłoby świetnie, gdybym zamieszkał w Warszawie?
Już chciała odpowiedzieć jakimś konwencjonalnym frazesem, lecz zmieniła zamiar:
— Bo... widywałabym pana częściej.
— Czy... — zapytał po pauzie — czy mogę w to wierzyć, że zależało by pani na tym bodaj w najmniejszym stopniu?
— Powinien pan wierzyć. Lubię pana i pańskie towarzystwo.
Nic nie odpowiedział. Zauważyła tylko, że jego ręka trzymająca lejce zacisnęła się.
— Zresztą — ciągnęła już swobodniej — jesteśmy kuzynami. Tynieckich z Małopolski Wschodniej prawie nie znam, a Pomianów z Wołynia wcale. Pan zdaje się także?
— Nie znam.
— No, właśnie — uśmiechnęła się i dodała półżartobliwie — Musimy tedy w szczuplejszym gronie kultywować węzły rodzinne.
— Przez pewien czas nie mogłem pozbyć się myśli, że pani sprawia to przykrość... to, że jestem pani krewnym.
— Ach, cóż znowu! — oburzyła się szczerze. — Przeciwnie, cenię pana. Cenię pana bardzo.
— Czy można cenić kogoś, kto jest... śmieszny? — zapytał stłumionym głosem.
— Śmieszny?... Ależ pan nigdy dla mnie nie był śmieszny!