Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oczy szatniarza zmrużyły się podejrzliwie:
— Nie, panie baronie. Skądże. Czy to u mnie lombard.
Irwing odetchnął z ulgą. Już swobodnie powiedział:
— To szkoda. Jeden z moich przyjaciół gdzieś po pijanemu zastawił swoją papierośnicę i nie może sobie przypomnieć gdzie. A właśnie prosił mnie, bym ją wykupił. Zdawało mi się, że to u pana.
— Przepraszam pana barona. Jeżeli tak, jeżeli pan Zudra wtajemniczył pana barona, to już mnie dyskrecja nie obowiązuje. Rzeczywiście pan Zudra wczoraj potrzebował gotówki. Tylko, że nie żaden zastaw, panie baronie. Pan Zudra sprzedał mi swoją papierośnicę.
Irwing oniemiał. Zrobiło mu się tak przykro, że wstydził się spojrzeć szatniarzowi w oczy. Po dłuższej chwili zebrał myśli i powiedział:
— Ach, mniejsza o to, zastawił czy sprzedał. W każdym razie zrobił to po pijanemu i teraz chce ją mieć z powrotem. Pan musi mi ją oddać. Musi pan.
— Ależ panie baronie, ja przecież nic złego. Każdemu wolne kupować. Czy to grzech? Mogę zwrócić, ale nie mogę być stratny. Zapłaciłem osiemset złotych, panie baronie.
— Więc dam panu tysiąc.
Szatniarz rozpłynął się w uśmiechu:
— Doprawdy byłbym stratny, panie baronie.
— Więc ile pan chce?
— To droga rzecz. Wstąpiłem dziś do jubilera. Warta co najmniej półtora tysiąca.
— Ale pan zapłacił osiemset.
— Nie znam się na tym. Ryzykowałem. Gdyby okazało się że mniej jest warta, nie miałbym i tak prawa upomnieć się u pana Zudry o zwrot.
— Dam panu tysiąc sto.
Szatniarz skłonił się nisko:
— Jakby pan baron był łaskaw tysiąc dwieście, to już nie było by mojej krzywdy.
— Dobrze — przygryzł wargi Irwing. — Niech pan da.
— W tej chwili, panie baronie.