Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

układu — niepodobna było dojść do jakiejkolwiek pozytywnej konkluzji.
Tem wszystkiem Wanda imponowała mu. Nie swoją objektywną wartością, gdyż miarą wartości nie mierzył ludzi ani zjawisk, lecz bogactwem wewnętrznem, różnolitością, mnogością i zmiennością uwarstwień, nieustającą ewolucją, której celu ani kierunku nie umiał odkryć. Jeżeli Szczedroń odmawiał swej żonie jakiejkolwiek wartości, czynił to pod społecznym kątem widzenia, dla Dziewanowskiego jednak ten kąt nie istniał. Zresztą kwestja pożyteczności Wandy dla ogółu, dla środowiska, dla narodu, dla rodziny, czy klasy społecznej piętrzyła się komplikacjami i antynomjami, których przedyskutowania nawet z tak ukategoryzowanym umysłem, jaki należało przyznać Szczedroniowi, było niepodobieństwem. Pozatem Szczedroń odmawiał jej także wartości ludzkich — lecz nie przeszkadzało mu to — kochać ten chodzący brak wartości.
— Kocham w niej nie człowieka — zapalczywie bronił się Szczedroń — gdyż człowieka w niej niema. Kocham kobietę.
— Egzemplarz fizjologiczny?
— Nie. Fizjologiczny, psychiczny, słowem całość.
— Nie rozumiem — potrząsał głową Dziewanowski i na tem zwykle kończyły się ich rozmowy.
Dziewanowski nigdy nie mógł wywnioskować, czy Wanda w jakimś stopniu odwzajemnia uczucia męża, czy żyje z nim, czy nie?... Ciekawość Dziewanowskiego w tym kierunku nie wynikała z zazdrości kochanka, ani z pretensji do niepodzielności. Brakowało mu tego tylko do obrazu psychiki i natury Wandy.
Stosunek ich trwał od kilku miesięcy. Zaczął się prawie przypadkowo, a utrwalił się — jak się Dziewanowskiemu zdawało, na długo — dzięki sile obustronnego zainteresowania, no i dzięki zmysłom. Obie strony

69