Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tała, że imponowały jej nie talentem, czy myślą, lecz wprost zdumiewającą erudycją autora.
— Pan wybaczy — odezwała się — ale nie dosłyszałam nazwiska. Czytałam „Krzywdzone“ i „Lampy oliwne“ i... zaraz, zaraz...
— Pewno „Zamieć“?
— Nie. Coś innego.
— Niech pani przeczyta „Zamieć“, to panią zajmie, bo „Żagiew“ to nie dla pani.
— Dlaczego?
— Długoby tłumaczyć. I „Bękarty“ trzeba przeczytać. To panią, jako kobietę, zainteresuje. Rzecz aktualna. Od czasów Balzaka nikt tego tematu nie ujął tak syntetycznie. Nie uważa pani, że synteza jest czemś, w czem niewielu mam konkurentów?
— Zapewne — niezdecydowanie odpowiedziała Anna.
Na progu stanęła Wanda:
— Napilibyście się kawy? — zapytała.
— Proszę — burknął Szawłowski.
— Kazałam podać — łagodnie odpowiedziała Wanda, i siadając przy Annie, uśmiechnęła się do niej: — jakże się ma twoja córeczka?
— Litunia? Dziękuję. Zupełnie zdrowa. Musiałam zostawić ją pod opieką bony. Ty wiesz, że dostałam tu posadę i przenoszę się na stałe do Warszawy?
— Przynieś mi papierosy Bernardzie — zwróciła się Wanda do Szawłowskiego — pudełko stoi o ile się nie mylę na kominku w salonie. Aha, weź też proszę ten tomik Rilkego, leży tam gdzieś w bronzowej oprawie. Chciałam ci coś pokazać. Więc przepraszam cię, Anko, przenosisz się do Warszawy?
— Tak, otrzymałam posadę w Mundusie.
— Gdzie?
— W Towarzystwie Mundus. To biuro podróży.

55