Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się okropnie przykro. Dopiero po sekundzie uświadomiłam sobie, że przecież biedny Robert nie żyje. Dlaczego jednak ten człowiek nie chce podać swego nazwiska. Z żadnym cudzoziemcem, których znam przecież tylu, nie łączą mnie takie stosunki, bym musiała z nich robić tajemnicę.
— Może to jakiś komiwojażer — wzruszyłam ramionami. — Oni często uciekają się do podobnych bezczelności. Zapytaj go w jakiej sprawie.
Jakbym przeczuwała, że to będzie coś ważnego, wyskoczyłam jednak z łóżka i nałożyłam szlafroczek.
Jacek wrócił z oznajmieniem:
— Ten jegomość, nieszczególnie zresztą mówiący po francusku, z jakimś jakby holenderskim akcentem twierdzi, że musi się z tobą rozmówić w sprawie, która cię bardzo obchodzi. Oświadczyłem mu, że jestem twoim mężem, lecz pomimo to żądał rozmowy z tobą.
Podchodząc do aparatu, nie miałam pojęcia o co chodzi, lecz gdy tylko odezwałam się, usłyszałam pytanie:
— Czy to pani korespondowała z moim biurem w Brukseli w sprawie pewnej damy?
— Tak, tak. To ja.
— Z polecenia szefa przyjechałem do Warszawy, by pani przedstawić rezultaty naszych poszukiwań.
— Słucham. Słucham pana.
— Rzecz nie nadaje się do rozmowy telefonicznej. Prosiłbym panią o wyznaczenie mi godziny i miejsca spotkania.
Zawahałam się. Pokazanie się gdziekolwiek publicznie z jakimś detektywem byłoby zupełnie nie na miejscu. Już i tak dość najadłam się przykrości przez randki ze stryjem Albinem. Zaprosić go do siebie nie mogłam przez wzgląd na Jacka. Nie było innej rady. Musiałam zdecydować się na pójście do niego.
Zapytałam:
— Gdzie się pan zatrzymał?