Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, kochanie. Postaram się jak najwcześniej.
Gdy wyszłam, odetchnął z ulgą. Pokażę ja mu to wcześniejsze przyjście — pomyślałam sobie.
Plan układał się sam przez się. Jedyną przeszkodą było to, że w pobliżu kliniki znajdowały się wyłącznie domy mieszkalne. Ani jednej cukierni, czy kawiarni, w której można byłoby zaczekać. Jednego byłam pewna: ta kobieta przed piątą do niego nie przyjedzie. Najwcześniej o wpół do szóstej.
Podczas obiadu Jacek zauważył, że jestem podniecona. Zapytał mnie nawet, czy nie spotkało mnie nic przykrego.
Powiedziałam mu:
— Ach, przeciwnie. Spotka mnie dzisiaj raczej coś przyjemnego.
Spojrzał na mnie z tym wyrazem obawy w oczach, który obserwuję u niego od czasu, gdy zdobył się na wyznanie. Nic jednak nie powiedział.
Piętnaście po piątej wzięłam taksówkę na Placu Napoleona. W kilka minut później byłam już na miejscu. Kazałam szoferowi stanąć o dwa domy za kliniką. Miałam stąd dokładny widok nie tylko na całą ulicę, lecz i na wejście do kliniki. Moje przewidywania mnie nie zawiodły.
Upłynęło zaledwie dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut, gdy przyjechała. Ile ta kobieta ma płaszczów! Była teraz w granatowym, przybranym bardzo efektownie niebieskim lisem. Swoją drogą ma świetną sylwetkę i dużo harmonii w ruchach. To prawdziwe szczęście, że przynajmniej Jackowi się nie podoba.
Pozostawał do rozstrzygnięcia problem: jak długo pozostawić ich sam na sam?... Czy pozwolić im na dojście do jakiejś rozmowy bardziej intime, czy raczej przeszkodzić w tym natychmiast?... Pierwsza ewentualność dałaby mi niewątpliwie większą satysfakcję. Byłoby to coś w rodzaju przyłapania in flagranti. Mogłabym się nacieszyć jej miną i speszeniem Tota. Z drugiej jednak strony nie mogłam dla drobnej satysfakcji poświęcać spraw ważniej-