Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kłamiesz! — prawie krzyknął. — Poszłaś nazajutrz o jedenastej. Byłem idiotą, że tobie powierzyłem to zadanie!
Kopnął nogą rozrzucone gazety mówiąc:
— Zresztą już teraz to jest wszystko jedno. A teraz słuchaj: Masz milczeć, jak grób. Gdybyś mnie wydała, że tu byłem, zabiłbym cię z zimną krwią. Pamiętaj, że umiem dotrzymywać swoich obietnic, rozumiesz?
— Rozumiem.
— Nikomu nie powiesz?
— Nikomu.
Pogroził mi pięścią i dorzucił:
— Pamiętaj!
To powiedziawszy odwrócił się i bez słowa pożegnania wyszedł.
Jakże trudno znaleźć wyrazy na to, by określić co się wówczas we mnie działo. Wiem jedno, że uległam całkowicie pierwszemu, przemożnemu wrażeniu: oto ten człowiek był kimś zupełnie innym. Wraz z powierzchownością zmienił swoją treść. On, który umiał obdarzać mnie najcudowniejszymi słowami pieszczot, dziś mówił do mnie, jak do największego wroga. Patrzył na mnie jak na martwy, a nienawistny przedmiot. Wówczas tylko to zrozumiałam. Ogarnął mnie przede wszystkim jakiś bezbrzeżny, przejmujący wstyd, wstyd zdeptanej ambicji, wstyd własnej łatwowierności, wstyd, że mogłam wierzyć temu człowiekowi.
Potraktował mnie jak służącą. Jeszcze gorzej.
Trzask zamykanych drzwi wyjściowych odezwał się we mnie echem rzeczywistości. Nie wiem, po co pobiegłam do salonu, nie wiem, czy obudziła się wówczas chęć natychmiastowej zemsty, czy po prostu zrobiłam to odruchowo. Wiem, że z całą wyrazistością pamiętałam o instrukcji majora. Należało podejść do okna i dać znak poruszeniem firanki. Co prawda uprzytomniłam sobie również, że widocznie od dawna zaniechano obser-