Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiesz że to może nie jest najładniej, ale mnie się najbardziej podoba, no powiedz...
— Nineczka — powiedział Dyzma i pomyślał: — Co ona chce do choroby od mojej mandoliny?
— Tak lubię, najbardziej lubię. Mówisz to tak twardo. Jest wtedy w twoim głosie taka chropowatość, siła, nie: rozkaz jakby. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że taki głos muszą mieć marynarze o krtaniach przesyconych solą i jodem.
— Jodem? To marynarze tak często pędzlują sobie gardła?
Roześmiała się:
— Naprawdę jesteś dziś w doskonałym humorze. Wiesz, ty masz prawdziwy talent mówienia dowcipów. Wygłaszasz je zawsze z tą powagą, która potęguje ich siłę komiczną. Nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa, gdy mogę być przy tobe. Tak mi zaraz lekko, swobodnie, radośnie, i tak bezpiecznie. Od wielu, wielu dni twoja mała Nineczka będzie poraz pierwszy spała słodko i spokojnie, nie będą przeszkadzały smutne myśli...
Nikodem zmrużył oko:
— Ale za to będzie przeszkadzało co inngo.
Sponsowiała i przytuliła się doń mocniej.
— Nie, nie — oponowała bez przekonania. — Nineczka będzie spała słodko na górze, a Nik słodko na dole.
— Mowy niema. Teraz już mowy niema. Szkoda każde następne słowo.
— Niku!...
— Fertik!... Załatwione, postanowione. Niema o czem gadać. Jak tylko służba wyniesie się, moja Nineczka zejdzie na dół.
— Nie zejdzie — przekomarzała się.
— To ja pójdę na górę.
— I zastanę drzwi zamknięte na klucz — śmiała się, ocierając policzek o jego usta.
— Drzwi? Co mi tam drzwi! Wyłamię w „try miga“.