Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No widzisz.
— Ale nie chciałabym, żeby mój pobyt w Warszawie przeciągnął się dłużej. Nie lubię miasta. Najlepiej czuję się w Koborowie. Prawda, Niku, że my będziemy mieszkali stale w Koborowie?
— Ma się wiedzieć. Dość mam już tej Warszawy. Powyżej uszu.
— Jakiś ty dobry. Chodź zagram ci coś, co grywałam zawsze, myśląc o tobie.
Przeszli do małego saloniku. Nina otworzyła pianino.
— A ty nie grasz? — zapytała.
— Tylko na mandolinie.
Roześmiała się:
— Chyba żartujesz?
— Jak Boga kocham.
— To takie komiczne — grać na mandolinie.
— Dlaczego?
— Nie wiem, ale wydaje mi się, że to musi być strasznie zabawne. Taki poważny prezes, mąż stanu i raptem mandolina.
— Żałuję, że instrument zostawiłem w Warszawie. Zagrałbym ci też jeden kawałek.
Pocałowała go w same usta, lecz gdy chciał ją obiąć wywinęła się ze śmiechem i zaczęła grać.
— Ładne? — zapytała, zamykając wieko.
— Owszem. Nawet bardzo ładne. A słowa do tego jakie?
— Jakto słowa? — zdziwiła się. — Aha! Ty myślałeś, że to z opery? Nie. To jest sonata, wiesz czyja?
— Czyja?
— Czajkowskiego.
— Aha, ładny kawałek. A jak się nazywa?
— C-mol.
— Cemol? Śmiesznie. Dlaczego nie de mucha.
Nina rozbawiona zarzuciła mu ręce na szyję:
— Mój pan dziś jest nastrojony żartobliwie. E... teraz już wiem: z tą mandoliną, to też był żart. Niedobry! Tak dworować ze swojej małej Nineczki. Nineczka! Wiesz, że mnie nikt tak nie nazywał?... Ni-neczka...