Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No bo ostatnim będzie prośba o dymisję.
— Znasz Nikodema Dyzmę — zapytał Ulanicki po pauzie.
— Znam, to ten, co to Terkowskiego objechał. Co to ma do rzeczy?
— Piłem z nim dziś w nocy. Właściwie mówiąc od kilku dni z nim piję.
Jaszuński wzruszył ramionami:
— Tem gorzej, że pijesz.
— Nieprawda, tem lepiej.
— Więc gadaj! Do ciężkiego djabła! Nie jestem usposobiony do rozwiązywania szarad.
— Otóż rozmawialiśmy o kryzysie. Powiadam, że jest źle i poprawy niema co oczekiwać. Niema — powiadam — żadnych środków na zaradzenie złemu. A Nikodem na to: — jest środek: magazynować zboże.
Przerwał i patrzył uważnie w oczy ministra; ten jednak wzruszył ramionami:
— Żeby rząd magazynował?
— Rząd.
— Bzdury! Skarb nie ma pieniędzy.
— Czekaj, czekaj, i ja to samo powiedziałem, a on na to: — Pieniędzy? Nie trzeba żadnych pieniędzy.
— Jakto? — zdziwił się Jaszuński.
— Słuchaj! Powiadam ci coś niezwykłego. Otworzyłem gębę od ucha do ucha. Całe szczęście, że reszta towarzystwa urżnięta była w sztok i nikt nie słyszał!
— Gadajże!
— Otóż słuchaj. Nie trzeba pieniędzy, powiada on, to niepoważna przeszkoda. Państwo może wypuścić obligacje. Na sto, na dwieście miljonów złotych. Płacić obligacjami i koniec. Obligacje oprocentować na cztery od sta i dać termin sześcioletni. W ciągu sześciu lat musi przyjść dobra konjunktura bodaj raz, wtedy zboże sprzeda się w kraju, czy zagranicą i jest świetny interes...
— Czekaj, czekaj — przerwał minister — to nie jest zła myśl.
— Nie jest zła? Genja
— No, gadaj!