Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Justynem — nie wyobrażasz chyba sobie, że dałoby się w obecnej sytuacji zmobilizować tyle gotówki. Po prostu jest to niepodobieństwo.
— Nie wszystko potrzebne od razu. Teraz wystarczyłaby trzecia część, a reszta na wiosnę.
— Niepodobieństwo. Bo chyba nie wpadniesz na pomysł zaciągnięcia pożyczki!
— Jeżeli nie ma innego wyjścia…
— Oszalał chłopak! — krzyknął mecenas Jaszczun i bezwładnie opadł na fotel.
— Ależ, panie mecenasie…
— Nie, nie. Ja do tego ręki nie przyłożę. Szukaj sobie innego adwokata. Ja nie mogę patrzeć jak mój klient trwoni pieniądze. Działa mi to po prostu na nerwy. Rozumiesz?… Przecież opamiętaj się chłopcze! Nim zaczniesz zarabiać roztrwonisz wszystko, co ci ojciec zostawił!… Skaranie boskie.
Zerwał się znowu i biegał po pokoju coraz szybszymi krokami. Wreszcie zawołał:
— Dasz mu dziesięć tysięcy i ani grosza ponad to.
— To nie miałoby sensu. Dziesięć tysięcy go nie uratuje.
— Więc skądże ja ci wytrząsnę więcej?!… — wrzasnął Jaszczun, wymachując rękami jak wiatrak. — Za pożyczkę musiałbyś zapłacić lichwiarskie procenty, a przecież nie policzysz takich temu swemu całemu przyjacielowi.
Justyn uśmiechnął się:
— Oczywiście nie.
— No to nie tylko kapitał utracisz, ale do procentów dopłacisz.
— Dopłacę.
— Jesteś wariat. Ale to nie moje pieniądze. Rób co chcesz, wyrzucaj je w błoto. Nie moja rzecz. Volenti non fit injuria. Na kiedy potrzebne ci te pieniądze?
Justyn wyciągnął doń rękę:
— Dziękuję, panie mecenasie, serdecznie dziękuję.
— Odczep się — warczał stary. — Jesteś marnotrawcą. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że psujesz mi reputację! Piękne interesy załatwiam moim klientom.