Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coś w rok czy dwa po potopie, miała lat siedemnaście. Otóż przywiozłem jej wtedy z Drezna pięciofuntowe pudło cukrów. I wyobraźcie sobie, zjadła to w niespełna godzinę! A skutki łatwe do przewidzenia.
Pomału Justyn przyzwyczajał się do tej atmosfery. Przy stole rozmowa zeszła na inne tematy. Po obiedzie staruszkowie udali się do swoich pokojów na tradycyjną drzemkę. Po starannym zamknięciu wszystkich drzwi panna Janka siadła do fortepianu. Grała Bacha, później Czajkowskiego. Justyn, który sam grał i przepadał za muzyką, był zachwycony. Panna Janka nie miała wprawdzie zbyt świetnej techniki, lecz jej sposób ujęcia szczególnie kosmicznej muzyki Bacha, był nawskroś oryginalny i ciekawy.
— Twoja siostra ma prawdziwy talent — powiedział podczas krótkiej przerwy półgłosem.
— O, tak! — gorąco potwierdziła Monika — strasznie jej tego zazdroszczę.
— Nie jest dobrze chwalić się uczuciem tego rodzaju — lekko odpowiedział Justyn.
— Zazdroszczę wszystkim, którzy mają w sobie jakąś iskrę bożą — czy to źle?
— Ach, daleko mi do iskry bożej! — powiedziała Janka.
— Masz ją, masz, Janeczko — odezwał się Marek. — Ale iskier takich dużo jest rozsianych po świecie. Trzeba w nią dmuchać długo, aż stanie się płomieniem.
Janka wybrała nowe nuty. Tym razem był to Rachmaninow, którego Justyn nie lubił. Zaczął rozglądać się po salonie. Na ścianach było kilka dobrych płócien, na stole przy oknie stały dwa piękne drewniane świeczniki skandynawskie, w kącie serwantka z gruszki inkrustowana różowym mahoniem. Bardzo rzadka kombinacja. Obok na stoliku dwie popielniczki. Na oko koral. Wziął jedną do rąk i przekonał się, że nie omylił się.
Niespodziewanie podniósł oczy i zobaczył, że Monika dotyka ramieniem ramienia Marka. Siedzieli obok siebie na małej kanapce. Było jednak na niej dość miejsca, by nie tulić się do siebie.
Monika widocznie dostrzegła wyraz oczu Justyna, gdyż od-