Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wystarczyć. I to musi popychać człowieka do różnych nałogów, lub doprowadzić do dziwactwa.
— Prawda, że w sąsiedztwie nie ma ludzi interesujących.
— Ach, interesujący ludzie, ludzie najbardziej interesujący nie wypełnią życia, nie zmniejszą uczucia samotności.
— Więc jakąż widzisz radę — zaniepokoił się. — Bo mówisz tak, jakbyś już miała ją gotową.
— Zgadłeś.
— Jakaż to rada?
— Marek powinien ożenić się — powiedziała z przekonaniem.
Justyn potrząsnął głową:
— Niestety nie odniosłem wrażenia, by tego rodzaju myśl choćby raz przyszła mu do głowy.
— Więc trzeba mu ją podsunąć.
— Czy nie znasz Marka?… Wyśmiałby mnie, lub uciąłby rozmowę jednym słowem. Zresztą ja…
Chciał powiedzieć, że nie może nawet napomknąć o tym Markowi, że byłaby to niedelikatność, do jakiej nie jest zdolny, że komu jak komu, ale właśnie jemu nie wolno wyrwać się wobec przyjaciela z taką radą. Zamiast tego powiedział:
— To jest zupełnie niemożliwe.
Monika jednak wyczuła jego myśli:
— Tak — odezwała się — obecnie może jest nawet nie wskazane, ale kiedy… Po pewnym czasie…
Zamyśliła się i po dłuższej chwili zaczęła:
— W każdym razie należy wyrwać go z tej samotności. Wspominał, że chce sobie zrobić urlop. To i najlepiej. Niech jednak zamiast jechać za granicę, gdzie znowu będzie sam, niech na jakiś czas zamieszka w Warszawie. Co o tym sądzisz?… Będzie tu miał nas, zbliżymy go z naszymi znajomymi, powoli wciągnie się w nasze stosunki… To było by najbardziej wskazane.
Justyn czuł, że mu krew napływa do twarzy i wstał, by Monika tego nie zauważyła. Jej słowa przeraziły go. W tej chwili był niemal pewien, że Marek podczas swego niedawnego pobytu w Warszawie umówił się z Moniką, że przyjedzie, że przeniesie się do Warszawy na dłużej, może na stałe…