Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po twarzy Justyna zaczęły spływać łzy.
— Tak myślałem o tym — mówił Marek. — I tak ci to teraz powtarzam. Cóż więcej mogę ci powiedzieć? Cóż więcej możemy sobie powiedzieć?… Chyba to, że resztę trzeba zostawić czasowi.
— Cóż tu pomoże czas — ponuro odezwał się Justyn.
— Czas?… Ludzie starzy twierdzą, że jest najlepszym lekarzem. Ile w tym prawdy? — nie wiem.
Marek zatrzymał się:
— Jeżeli jednak to, co mówiłem, nie trafia ci do przekonania, jeżeli zechcesz postąpić inaczej…
— Nie, nie — przerwał Justyn. — Przecież nie ma innej drogi.
— Tedy… Może i lepiej będzie byś zabrał Monikę jak najprędzej — zakończył Marek.
Justyn wyciągnął doń rękę.
— Dobrze. Tak będzie najlepiej. Wyjedziemy jeszcze dzisiaj.
— Mam pilne interesy w miasteczku — z wahaniem powiedział Marek. — Właśnie powinienem zaraz tam pojechać… Wróciłbym dopiero w nocy…
Justyn od razu odgadł jego intencję i zaprotestował:
— Nie, nie, po co!… Zostań…
— Jak chcesz. W takim razie idź już tam. Na pewno już nie śpią.
— Dobrze — skinął głową Justyn i powoli ruszył w stronę domu. Gdy obejrzał się za siebie, zobaczył Marka stojącego na miejscu.
Na tarasie spotkał pokojówkę i dowiedział się od niej, że Monika już wstała, lecz jeszcze nie wyszła ze swego pokoju.
Po krótkim wahaniu zapukał do jej drzwi. Gdy wszedł, Monika upuściła trzymany w ręku szlafroczek. I tak przez jedną sekundę stali naprzeciw siebie. Monice cała krew uciekła z twarzy, w jej szeroko rozwartych oczach było przerażenie, jakiś dojmujący lęk, jakieś błaganie o litość.
Serce Justynowi ścisnęło się strasznym bólem:
— Moniko — wyszeptał.
Wówczas rzuciła się ku niemu jakby w ucieczce przed