Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Zresztą Stefan, jak wiesz, jedzie na ćwiczenia, a i ja będę mógł zabawić u ciebie najwyżej pięć dni.
Marek spojrzał nań:
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że… Przecież pisałeś, że Monika ma zostać na całe lato?
— Tak, ale ja muszę wracać.
Zapanowało milczenie i dopiero po dłuższej chwili Marek odezwał się:
— Nie wiem, czy to wypada, by twoja żona zostawała w kawalerskim domu…
— Jest przecie Janka.
— No tak, — przyznał Marek i więcej już o tym nie było między nimi mowy.
Jednak Justyn dostrzegł w zachowaniu się przyjaciela wyraźne skrępowanie. Gdy Marek zaczął opowiadać o ostatnich swoich innowacjach gospodarskich, Justyn, udając, że słucha, myślał:
— Czy on przeniknął już moje zamiary?… Czy on mnie zrozumiał?…
Ale z twarzy Marka nic nie można było wyczytać. Wydawał się znowu spokojny, opanowany, zajęty wyłącznie sprawami swego życia codziennego.
Takim był i dni następnych. Nie zmieniał zresztą swego trybu życia. Wstawał o świcie, zjawiał się dopiero na drugie śniadanie. Przy stole chętnie lecz niewiele mówił. Moniki nie unikał, ale też nie szukał specjalnie jej towarzystwa. Większość wolnego czasu spędzał z Justynem, lub przy wózku małej Dorotki.
Dziecko na szczęście było zdrowe i Janka mogła sypiać w nocy spokojnie, a w dzień odbywać z Moniką dłuższe spacery piesze, lub konno. Czasami Marek zabierał wszystkich na przejażdżki samochodem. Podczas jednej z nich Monika powiedziała:
— Jazda autem największą przyjemność może sprawić wówczas, gdy się samemu wóz prowadzi.
— O tak, — przyznał Marek. — Daje to zupełnie inne emocje niż rola pasażera.
— Czuję, że byłabym dobrym kierowcą — powiedziała. —