Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do Zapola. Tam jest naprawdę ślicznie, a w Warszawie wkrótce zaczną się upały nie słabsze niż na Południu.
— A ty?
— Cóż ja. Ja muszę pracować. I tak dużo próżnowałem.
Monika nie chciała jednak o tym słyszeć.
— Pojechałabym ale tylko z tobą.
— To jest do zrobienia. Na kilka dni z przyjemnością, ale później będę musiał wrócić do Warszawy. Sama to rozumiesz.
Po długich naleganiach udało mu się ją przekonać. Wyjazd zresztą nie nastąpił od razu. Janka z małą siedziała w Śródborowie i dopiero po dwóch tygodniach, gdy Dorotka przestała gorączkować, wszyscy wyjechali do Zapola.
Uprzedzony telegraficznie Marek czekał na stacji. Justyn, który zawsze podziwiał jego umiejętność panowania nad wszelkimi odruchami, nie mógł jednak nie zauważyć wrażeniu, któremu uległ Marek przy powitaniu Moniki. Zbladł i nawet na konwencjonalny uśmiech nie mógł się zdobyć.
I Monika nie była zupełnie swobodna:
— Nic się nie zmieniłeś, Marku — powiedziała. — Boże, nie widzieliśmy się tak strasznie dawno. Pewno nie poznałbyś mnie teraz, gdybyśmy się spotkali gdzieś w wielkim mieście. Zmieniłam się bardzo?
— Nie.
— Zbrzydłam?
— Przeciwnie. Wyładniałaś. Państwo pozwolą. Jest samochód i powóz.
Panie i Stefan pojechali samochodem. Konie zabrały Justyna i Marka.
— Mam wyrzuty sumienia — mówił Justyn, — że narzuciliśmy ci nasze towarzystwo, ale wolałem by pani Janka miała pomoc przy swojej małej, a wiesz, jak Monika chętnie się nią zajmuje.
Marek bąknął coś o tym, że wie i że jest szczęśliwy, że Zapole ożywi się i że on, odludek, będzie miał do kogo usta otworzyć.
— Więc się nie gniewasz na mnie? — pytał Justyn.
— Oszalałeś, przyjacielu?!