Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili zaś dodała:
— Rozmawiałam dziś o tym z panią Niffi, która tu mieszka od lat. Zapewniała mnie, że niektóre panie z tutejszego towarzystwa również, oczywiście w tajemnicy i w przebraniu odbywają pielgrzymkę do tej skały. W tłumie kobiet z zasłoniętymi twarzami można to zrobić bez obawy, że się będzie poznaną.
Justyn zmarszczył brwi:
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— Nic — odpowiedziała niepewnym głosem.
Lecz Justyn zaniepokoił się poważnie:
— Moniko! Ja wiem co ty masz na myśli! I proszę cię, byś nie zastanawiała się nad tym! To okropne!
— Są rzeczy jeszcze bardziej okropne.
— Nie ma okropniejszych — oburzył się. — Że jakieś głupie histeryczki o ciasnych głowach mogą uwierzyć w najciemniejsze przesądy dzikich tubylców, to dowód, że nie mają kultury za grosz. Ale jak ty możesz w ogóle wspominać o tym!
Monika potrząsnęła głową:
— Kto tonie… brzytwy się chwyta.
— Ale chwytając się brzytwy można się uratować kosztem pokaleczenia rąk, a tutaj…
— Jednak wszystkim pomaga — przerwała Monika. — Nie rozumiem dlaczego, ale pomaga. Wiele jest jeszcze sił w przyrodzie nie zbadanych, nie rozpoznanych przez naukę.
— Moniko!
— A pani Niffi utrzymuje, że pomaga każdej kobiecie.
Justyn wybuchnął gniewem:
— Ta cała pani Niffi jest idiotką! A poza tym nie ma o czym mówić!
— Niepotrzebnie się unosisz, kochanie.
— Przepraszam cię, ale doprawdy dotknęło mnie to, że ty, taka inteligentna, taka rozsądna… możesz coś podobnego w ogóle brać pod uwagę.
Usiadła przy nim i wzięła go za ręce:
— Dobrze, może to i jest głupie, ale dlaczego nie miałabym spróbować?…