Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zauważyłaś, jak wdzięczą się doń te wszystkie panie? — spytał Justyn.
— Nie, ale on może mieć powodzenie. Jest bardzo przystojny i taki męski. Czemu nie rozbierasz się, kochanie… W łazience na szafce położyłam ci świeżą piżamę.
— Dziękuję ci.
Rozbierając się i myjąc w łazience słyszał wciąż, że Monika nuci to tango. Kładąc się do swego łóżka powiedział:
— Szkoda, że rotmistrz nie mieszka w Warszawie. Mielibyśmy miłego znajomego i kompana.
— On, zdaje się, stale przebywa gdzieś w Małopolsce, czy na Kresach. Wspominał mi o tym.
— Nie, kochanie, na Pomorzu — poprawił Justyn.
— Możliwe. Ach, jak ja będę dzisiaj świetnie spała! Można już zgasić lampę?
— O, proszę cię.
— Dobranoc najdroższy — przysunęła się doń i pocałowała w usta.
— Dobranoc Moniko, śpij smacznie.
Po chwili jednak rozmyślań w ciemności i ciszy odezwał się znowu:
— Robi wrażenie bardzo przyzwoitego człowieka. Prawdziwy dżentelmen.
— O kim mówisz?
— O Jotarskim. Mało się spotyka mężczyzn…
Nie dokończył, gdyż Monika usiadła na łóżku i zapaliła światło. Mrużąc oczy wpatrywała się weń z niepokojem:
— Słuchaj, Justynie — powiedziała cicho. — Dlaczego nie przestajesz o nim mówić?
Zmieszał się i udając, że ziewa, zasłonił usta dłonią:
— Nie przestaję?… Ale cóż znowu. Poprostu poznaliśmy go, wydał mi się sympatyczny…
— Justynie, ty się gniewasz na mnie, że za wiele z nim tańczyłam?
— Nie miejże mnie za mamuta — oburzył się.
Monice jednak jego oburzenie nie wydało się szczere i niemal bliska płaczu zapytała: