Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże pan nie rozpacza. Trzeba umieć takie rzeczy znosić po męsku.
Podsunął mu krzesło:
— Proszę, niech pan siądzie. Niech pan trochę odetchnie i wróci do równowagi.
Justyn otarł czoło. Było wilgotne.
— Czy… panie doktorze, czy to jest nieuleczalne?…
Lekarz zawahał się, ale widocznie doszedł do przekonania, że lepiej powiedzieć bezwzględną prawdę:
— Niestety, drogi panie. Wobec tego dzisiejsza medycyna jest bezsilna, a sądzę, że i nigdy nie znajdzie na to rady. Martwe plemniki nie dają się ożywić. Nie chcę panu robić żadnych złudzeń.
— Ależ dlaczego?!… Dlaczego?!… Przecież nigdy nie chorowałem!…
— Różne mogą być przyczyny. Można by ich szukać nie tylko w życiu pańskim, ale także w życiu pańskich przodków… Ojca… dziada… Czy pański ojciec żyje?
— Nie. Umarł przed pięciu laty.
— Czy nie cierpiał na jakąś przewlekłą chorobę?
Justyn skinął głową:
— Owszem, był sparaliżowany.
Lekarz zrobił wymowny gest ręką, jakby mówił! — No, widzi pan, mamy i przyczynę.
Justyn wlókł się do swego hotelu na wpół przytomny. Rzucił się na łóżko i leżał nieruchomo przez wiele godzin.
Całą noc spędził bezsennie. Gdy wreszcie podniósł się z rana, pierwszą jego myślą, jak zawsze w chwilach najsilniejszych przeżyć, było: napisać do Marka. Chociaż tak wiele popsuło się w ich przyjaźni, od niego jednego mógł oczekiwać rady, czy pociechy, z nim jednym podzielić się swoim bólem.
Bo Monika… Monika to zupełnie coś innego, a w dodatku o nią tu przecie chodziło i Justyn sam nie wiedział, czy wolno mu, czy trzeba poinformować ją otwarcie o tej smutnej prawdzie, której się wczoraj dowiedział.
Wprawdzie z jej listu do Janki można było wnioskować, że ona sama żywi właśnie obawy, ale czy niepewność nie będzie