Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gicznego i młody, sympatycznie wyglądający lekarz podał mu kopertę z wynikami badania, otwierał ją bez najmniejszej emocji.
Na porubrykowanej kartce było wszystkiego kilka słów łacińskich. Nie zrozumiał od razu. Dopiero po dłuższej chwili uczuł, że krew mu uderza do głowy.
— To niemożliwe, panie doktorze — odezwał się ochrypłym głosem. — To chyba jakaś pomyłka.
Lekarz wziął do rąk kartkę, przeczytał i przecząco potrząsnął głową:
— Wykluczone, proszę pana. Tu pomyłki się nie zdarzają.
— Jednak jestem przekonany — rozpaczliwie upierał się Justyn.
— Rozumiem, że panu przykro, ale…
— Przecież mógł ktoś przez nieuwagę, powiedzmy, zamienić epruwetki!
— Niepodobieństwo.
Justyn jednak nie mógł się z tym pogodzić.
— Panie doktorze, ja wolałbym w każdym razie sprawdzić.
— Upewniam pana, że to zbyteczne.
— Jednakże… Pan wie, że to było by dla mnie wsprost.... ciosem. Wolałbym mieć całkowitą pewność. Nie, ja stanowczo poproszę pana o drugą analizę. Wierzę chętnie, że w pańskim laboratorium panuje idealny porządek, ale w najidealniejszym może zdarzyć się raz na tysiąc przypadek… Przypadek zamiany…
Lekarz spojrzał nań z współczuciem:
— Drogi panie — powiedział. — Oczywiście, że mógłbym powtórzyć badanie, ale chcę panu oszczędzić niepotrzebnych kosztów. Więc proszę, niech pan tu zajrzy do tej księgi…
Otworzył dużą książkę leżącą na biurku.
— Widzi pan, tu się zapisuje wszystko, co bierzemy do analizy. Proszę, oto pańskie nazwisko… Niech pan teraz przejrzy sąsiednie daty. Widzi pan na własne oczy, że żadna zamiana nie mogła nastąpić, gdyż tego rodzaju badań w całym ubiegłym tygodniu nie było. Było tylko jedno. Właśnie pańskie.
Zamknął księgę i położył Justynowi rękę na ramieniu: