Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Justyn niecierpliwie poruszył się na krześle:
— A czy nie sądzi pan doktór, że na przykład macierzyństwo wpłynęło by dodatnio na stan jej zdrowia?
— Macierzyństwo?… Oczywiście! Każdej normalnej kobiecie wychodzi na dobre. A pańska mała nawet wspominała mi, że chciałaby mieć dziecko i pytała, czy jest do tego zdolna. Che… che… che… Powiedziałem jej, że zdolna jest i do tuzina.
Justyn przygryzł wargi:
— Jednak jakoś dotychczas… jesteśmy bezdzietni.
— Cóż znaczy dotychczas?… Od iluż to lat?…
— Od czterech.
— Furda. Macie jeszcze dużo czasu. Moja Zosia urodziła się w dziewiątym roku naszego małżeństwa.
— Ale…
— Co za ale?
— Monika… Może minęłyby jej dolegliwości…
— I tak miną. Trzeba mieć w Bogu nadzieję i… wspólną sypialnię! Che… che… che…
Lekarz filuternie poklepał Justyna po ramieniu i zapytał:
— A do tego chyba nie trzeba was namawiać? Co?…
— Nie myli się pan doktór — rozweselił się i Justyn.
Wizyta ta dodała Justynowi otuchy. Przez kilka dni był najlepszej myśli. Lecz pewnego popołudnia wróciwszy do domu zastał Monikę w towarzystwie: siedziała na dywanie w buduarze i bawiła się z małą, może dwuletnią dziewczynką. Cała podłoga była zarzucona lalkami i innymi zabawkami. Monika zarumieniona i z radością w oczach zerwała się na jego spotkanie.
— Patrz — zawołała — jakie to cudo! Ma dwa lata i cztery miesiące. Małgosiu! Przywitaj się z panem, no, przywitaj się kochanie!
Mały, tłuściutki bobasek kiwnął płową główką i powiedział:
— Sień dobli.
— Słyszałeś?! — z zachwytem zawołała Monika. — O, Boże, jakież to cudne!
Porwała maleństwo na ręce i tuląc je, obsypywała pocałunkami różową okrągłą buzię, nosiła po pokoju.
— Skarbie ty mój, śliczności ty moje — powtarzała.