Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marek miał jakby opuchniętą twarz i zaczerwienione białka.
— Cóż znowu — odpowiedział jakby z pewnym niezadowoleniem — czuję się znakomicie. No, serwus! Jadę w pole, ale przygotuj się do drogi. Za godzinę wyruszamy.
— Jestem zapakowany — zapewnił go Justyn.
— Serwus! — Marek lekko skoczył na siodło i z miejsca ruszył kłusem.
Po godzinie rzeczywiście wrócił. Wyglądał zupełnie normalnie i Justyn doszedł do przekonania, że po prostu coś mu się przywidziało. Przed ganek zajechał powóz zaprzężony w parę pięknych kasztanów i dokończywszy śniadania ruszyli w drogę.
W niedużym wiejskim kościele było pełno. Zjechało się ziemiaństwo z bliższych i z dalszych okolic, krewni państwa młodych i tłum ciekawych. Po ceremonii ślubnej orszak i zaproszeni ruszyli pieszo do pałacu, który oddzielony był od kościoła tylko niedużym, lecz starym i pięknym parkiem.
Z całego towarzystwa Justyn nikogo tu nie znał. Młoda para oczywiście była zajęta sobą i gośćmi. Marek również miał obowiązki wynikające z jego stanowiska. Do Justyna przyczepił się jakiś łysawy młodzieniec.
Młodzieniec ten rozwodził się nad urodą Janki, nie bardziej imponowało mu to, że robi tak świetną partię. Zaczął wyliczać Justynowi, jakie to obszary zajmuje Brohiczyn, ile ma folwarków, co za wspaniałe perspektywy.
— Marek zrobił fenomenalny interes, fenomenalny, interes — powtarzał co kilka zdań.
Wreszcie zirytowało to Justyna:
— Przepraszam pana, ale w tym wszystkim nie widzę interesu Marka.
— Jakto? — oburzył się młodzieniec. — Przecież nie będzie musiał od razu wypłacić Stefanowi posagu siostry. Spłaci kapaniną. Inaczej poszedłby z torbami, bo Zapole nie wytrzymałoby tego. Powiem panu w sekrecie, że ma tak zabazgraną hipotekę, że no! A dlaczego?… Bo był głupi. Pożyczył od jakiegoś poczciwca poważną sumę i podczas inflacji mógł ją spłacić kosztem paruset metrów żyta. Sam mu doradziłem. Wszyscy-