Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego? — zdziwił się.
Z widoczną przykrością odpowiedziała:
— Widzi pan, mam wrażenie, że Marek trochę zdziczał. Wczesnym wieczorem zawsze idzie do siebie, a na pukania w ogóle nie odpowiada, chociaż wiem, że nie śpi, bo nieraz do późnej nocy słyszę jego kroki.
Justyn zatroskał się.
— Tym bardziej powinienem pójść do niego.
— Jak pan chce.
Wziął w hallu latarkę elektryczną i wszedł po schodach na górę. Zastukał do drzwi. Odpowiedziała mu cisza, zastukał drugi raz mocniej, jeszcze mocniej, a potym zdecydował się i nacisnął klamkę, lecz drzwi były zamknięte od wewnątrz na klucz. Za nimi zresztą mieścił się gabinet i tam na pewno nikogo nie było. Natomiast z dalszej sypialni dolatywały przytłumione odgłosy kroków.
— Nie może nie słyszeć mego pukania — skonstatował i zrezygnowany wrócił na taras.
Janka nie czekając na jego sprawozdanie z nieudałej wycieczki zaczęła mówić, że byłoby dobrze, gdyby mógł chociaż dwa, trzy tygodnie spędzić w Zapolu. Na jego własne nerwy taki odpoczynek w wiejskiej ciszy zrobi dobrze, a i Marek może się trochę rozrusza, przypomni dawne czasy…
W jej słowach czuł jakieś niedomówienia, napróżno jednak usiłował wydobyć z niej coś bardziej konkretnego. Niestety, o pozostaniu teraz w Zapolu nie miał prawa nawet marzyć — tłumaczył Jance. — Najdalej za trzy dni musi wrócić do pilnych prac w Warszawie, poza tym Monika ostatnimi czasy nie czuje się najlepiej i nie chciałby na dłużej zostawiać jej samej.
Gdy życzyli sobie dobrej nocy, Janka powiedziała:
— O Monice chciałabym pomówić z panem dłużej. Będziemy na to mieli czas przed pańskim wyjazdem.
Nazajutrz Justyn obudził się bardzo wcześnie i wyszedł na przechadzkę. Koło stajni spotkał Marka, któremu właśnie przyprowadzono osiodłanego wierzchowca. Przywitali się i Justyn zapytał:
— Czy jesteś niezdrów?