Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku, czy ty nie masz serca, by tak mnie zostawić?… Dlaczego powiedziałeś, że Justyn nie usłucha mego wezwania?… Nie mogę skupić myśli. Nie rozumiem.
— To proste — wzruszył ramionami.
— Ale jeżeli ty doń napiszesz?…
— Ja?… Ja?… — krew napłynęła mu do twarzy.
— Cóż mam mu napisać? Prawdę?… Więc owszem, napiszę: — przyjeżdżaj i ciesz się szczęściem, któreś mi odebrał!…
— Marku!
— …przyjeżdżaj, bo dziewczyna, którą kocham nad życie, odtrąciła mnie, a wybrała ciebie… To mam mu napisać?…
Monika stała nieruchomo, jakby zdrętwiała, oszołomiona jego wybuchem.
Marek opanował się i dodał już spokojnie:
— Zresztą cokolwiek bym napisał, Justyn i tak nie przyjedzie. A chyba nie zażądasz ode mnie, bym jechał namawiać go i prosić, by raczył wrócić? Chyba nie zażądasz, bym rzucał żniwa i pędził za granicę, bym wypraszał u rywala łaskawe skorzystanie ze szczęścia, którego on i tak mnie pozbawił?
Z każdym słowem wzbierała w nim gorycz:
— Nie wyobrażasz sobie chyba, bym mógł tak postąpić, a może ty, Moniko, masz prawo tego ode mnie żądać?…
Potrząsnęła głową:
— Nie mam prawa żądać… Masz rację… Masz rację, Marku… Teraz dopiero widzę, jaka byłam samolubna.
Jej oczy zgasły, ramiona opadły, koło ust błąkał się uśmiech podobny do skrzywienia bolesnego i zrezygnowanego. Wyciągnęła doń rękę:
— Żegnaj, Marku… I nie miej do mnie żalu… Doprawdy nie mogłam… Żegnaj.
Powoli odwróciła się i zaczęła wchodzić na schody. Dawno już zamknęły się za nią drzwi, dawno ucichło echo jej kroków, dawno nawet lekki zapach jej perfum rozwiał się, rozpłynął w powietrzu, a Marek wciąż stał przy oknie. Wreszcie nasunął na czoło kapelusz i skierował się do wyjścia.
Ulice były pełne gwaru, pełne ludzi, pełne czulących się roześmianych par. Z szeroko otwartych okien kawiarni buchała muzyka.