Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwraca się ku swemu chrześniakowi wojennemu, któremu do okopów przysyłała tyle swoich różowych uśmiechów, tyle ciepłych pachnących słów i nie wymówionych obietnic…
Czy też i tamto, i wtedy mylił się, biorąc za miłość to, co było tylko odezwaniem się zmysłów, które w niej rozbudził?…
Melodia urwała się. Zatrzymali się i Monika podniosła nań oczy, Ich wyraz zamglony i gorący ocucił Marka.
— Dziękuję — powiedział prędko, całując ją w rękę.
— Jeszcze zatańczymy — przytrzymała jego dłoń.
— Nie, dziękuję ci. Jest późno i muszę już iść. Wczorajszą noc spędziłem w wagonie, a jutro czeka mnie to samo.
— Jakto? Jutro masz zamiar jechać?
— Tak.
Zasępiła się:
— Sądziłam, że…
— Że co?
— Że przynajmniej zaczekasz na przyjazd Justyna.
Marek nieznacznie zmarszczył brwi:
— O ile wiem, Justyn nie zamierza wracać do kraju.
— Nie zamierzał — przyznała. — Ale przecież teraz?… Ty masz jego adres, prawda?
— Owszem.
— Więc właśnie. Napiszę doń o wszystkim i przyjedzie.
Marek zaśmiał się sucho:
— Tak sądzisz? Za mało go znasz.
Monika spojrzała nań z przerażeniem. Chciała coś powiedzieć, lecz właśnie zbliżyła się pani Korniewicka i Marek skorzystał ze sposobności, by rozmowę przerwać. Zaczął żegnać się. Szukał też Moniki, lecz dziewczyna znikła.
— Obraziła się na mnie — pomyślał — i nawet nie chce mnie pożegnać.
Jego sytuacja stawała się kłopotliwa. Po zamienieniu jeszcze paru zdań nie mógł dłużej przeciągać swojej obecności w salonie. W przedpokoju też Moniki nie było. Wziął kapelusz i laskę, jeszcze przez dwie minuty udawał, że szuka w notesie jakiegoś adresu i wyszedł.
Na pierwszym podeście schodów czekała Monika.
— Muszę się z tobą rozmówić — zaczęła szybko. — Mar-