Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oprzytomniał dopiero, gdy podniosła nań oczy pełne łez, oczy których wyraz był dlań najsurowszym wyrokiem, zaklinały, krzyczały z rozpaczy.
— Zeszczuplałaś bardzo — powiedział i delikatnie uwolnił ją ze swych objęć. — Chodźmy, usiądźmy sobie.
Usiedli obok na kanapie.
— Przyjechałeś — odezwała się Monika.
— Tak. Zostawiłem neseser w hotelu i wprost przyszedłem tutaj.
— Dlaczego nie zawiadomiłeś mnie o przyjeździe?… Jak się miewa Janka?… Dawno do mnie nie pisała?… U ciebie pewno zaczęły się żniwa?
Marek odpowiadał, opowiadał i opowiadał obszerniej niż trzeba było, ona zadawała nowe pytania. Oboje czuli, że tą rozmową o sprawach obojętnych odsuwają te, które wypełniają całkowicie ich myśli. Oboje chcieli się opanować.
— Jesteś pewno głodny — zerwała się nagle Monika. — Dam ci coś do zjedzenia?
— Nie, nie — zaprotestował — dziękuję ci.
— To może herbaty?
— Proszę cię.
Miała dzwonek tuż koło siebie, wstała jednak i poszła do kuchni. Wróciła po pięciu minutach razem ze służącym niosącym herbatę.
— Czy przyjechałeś na długo? — zapytała, gdy zostali sami.
— Nie, Moniko. Przyjechałem tylko rozmówić się z tobą.
— Ze mną…
— Tak. Czy zechcesz… czy możesz mówić ze mną otwarcie?
W milczeniu skinęła głową.
— To dobrze, Moniko. Otóż domyślasz się, że to co się z tobą dzieje nie jest dla mnie tajemnicą.
— Wiedziałam…
— Właśnie. Zdaję sobie z tego sprawę, co przeżywasz. I nie przypuszczaj, że przyjechałem tu z wymówkami, czy żalami. Nie. Chcę z tobą pomówić spokojnie i przyjaźnie.
— Dziękuję ci, Marku.
— Wiesz dobrze, że cię kocham i jak cię kocham. Wiesz