Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zygnuję, że za żadną cenę nie zrezygnuję z naszej przyjaźni, że będę o nią walczył, będę walczył wszystkimi siłami…
Niestety i tych sił i środków do walki nie stawało. Każdy list do Marka był męczarnią. Niszczył jeden zaczęty arkusz po drugim. Bo i jakże tu było zdobyć się na spokój czy pogodę, gdy wszystkie nerwy drgały jak wyprężone do ostatecznych granic sznury. Bo i o czymże mógł pisać, gdy pod pióro cisnęło się jedno tylko słowo, które jak największy skarb, jak kłąb ciernisty nosił w piersiach, słowo „kocham“, to słowo, które właśnie było by śmiertelnym ciosem zadanym ich przyjaźni.
Jednak walczył. Pisał prawie codziennie, ze zdwojoną gorliwością załatwiał wszystkie interesy Marka i natarczywie dopominał się o dalsze zlecenia. A Marek odpisywał, po dawnemu prosił Justyna o porobienie dlań takich czy innych zakupów, wystaranie się o różne pozwolenia urzędowe, czy kredyty. I tylko o jednym w ich listach już nigdy mowy nie było: nie było tam mowy o Monice.
Justyn zresztą nie mógłby służyć przyjacielowi żadnymi informacjami o niej. Swoją lojalność w stosunku do Marka posunął do ostatecznych granic. Nawet nie wiedział, czy wróciła już z Kopanki. W domu kategorycznie zapowiedział służbie, żeby na wszystkie bez wyjątku kobiece telefony odpowiadano, że go nie ma w domu. Sam telefonów nie odbierał wcale. W obawie spotkania Moniki unikał tych ulic, na których mógł ją spotkać. Jedyny list, jaki od niej otrzymał zaraz po przyjeździe, odesłał nieotwarty z bardzo grzecznym lecz i stanowczym przeproszeniem. Nawet do mecenasa Jaszczuna nie wstąpił ani razu w obawie przypadkowego spotkania w bramie czy na schodach, jeżeli nie z Moniką, to z kimś z jej domu.
Toteż wolał pójść i teraz z mecenasem do hałaśliwej restauracji, niż zaryzykować wizytę u niego na Mazowieckiej.
— Tak, mój chłopcze, mądrze zrobisz, jeżeli spędzisz lato w jakimś przyzwoitym sanatorium — wciąż wracał do tego tematu Jaszczun. Wierzaj mi, że zdrowie to grunt.
— Ależ ja wcale nie czuję się chory — upierał się Justyn.
— Ale jesteś. I wiesz co podejrzewam?… Że ta posiadłość Korniewickich musi być malaryczna. Wczoraj, o czym pewno