Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiedział jakie myśli w tej chwili przebiegają przez jej czoło, ale był pewien, że one też krążą dookoła przyszłości.
Przyszła służąca z zapaloną lampą i postawiła ją na stoliku przy łóżku. Po chwili przyniosła podwieczorek.
Pod oknami rozległy się klaskania kopyt końskich i turkot bryczki.
— Ktoś przyjechał, wyjrzyj Marcysiu — powiedziała Monika.
Służąca wyjrzała przez okno:
— Nie, proszę panienki, to Józef. Wrócił z miasteczka ze sprawunkami.
— To pewno i pocztę przywiózł?
— A pewno.
— Niech Marcysia skoczy i przyniesie jeżeli jest co dla pana Kielskiego albo dla mnie.
— Już lecę.
Justyn obliczał w myśli czas i zauważył:
— Musi być list od Marka, jeżeli w normalnym czasie otrzymał mój, w którym opisałem naszą niefortunną wyprawę i ten przykry wypadek ze ścięgnem.
Jakoż i nie mylił się. Służba wróciła z listem zaadresowanym do Moniki. Oboje od razu poznali charakter pisma Domaszewicza, chociaż niespodzianką była elegancka koperta z czerpanego papieru. Zwykle używał tanich, niebieskich kopert.
— Oho! — zawołała Monika wesoło — cóż to za uroczysta espistoła.
Otworzyła kopertę. Justyn, który spodziewał się, że jak zwykle będzie głośno czytała urywki, nie spuszczał z niej oczu.
Monika jednak czytała w milczeniu. Jej brwi podniosły się jakby w zdziwieniu, aż nagle zaczerwieniła się aż po białka oczu i prawie natychmiast zbladła. Ręka trzymająca list bezwładnie opadła na kołdrę. We wzroku, który skierowała na Justyna, był strach, ból i jakby niema prośba.
— Panno Moniko — zapytał przerażony — co się stało Markowi?
— Nic… Zupełnie nic… — odpowiedziała, a wargi jej drżały.