Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, zupełnie nie boli.
— A usposobienie?
— Teraz już świetnie.
Zarumieniła się i dodała:
— Żeby pan wiedział jak mi jest dobrze na świecie, kiedy… kiedy mam pana przy sobie.
I z niespodziewanym smutkiem w głosie westchnęła:
— Gdyby pan chociaż mógł to odczuć… No, ale nie mówmy o tym. Proszę mi opowiedzieć, co pan porabiał? Niech pan bliżej przysunie ten fotel… Jeszcze bliżej, o tak…
Justyn usiadł i z ożywieniem zdawał sprawozdanie ze swych samotnych wycieczek w okolicy, z przypadkowych rozmów ze spotkanymi ludźmi, z wrażeń.
Gdy w godzinę później dzwoniono na obiad, Monika uparła się, by Justyn zjadł obiad w jej pokoju, bo się jej nudzi samej. I postawiła na swoim, tym łatwiej, iż i Justyn był zachwycony tym projektem.
— Musimy nacieszyć się sobą — mówiła Monika. — Zostało nam zaledwie pięć dni wspólnych wywczasów.
— Tylko pięć? — zdziwił się. — Szkoda.
— I pan żałuje?… Szczerze?…
— Najszczerzej.
— I nic nie ciągnie pana do Warszawy?
— Nic. Nawet wykłady, które przecie lubię.
— Dziękuję — szepnęła.
— To ja dziękuję, Moniko.
Zamilkli oboje. W dużym pokoju zaczęły już cienie kłaść się po kątach. Powoli zapadał zmierzch.
Justyn myślał o powrocie do Warszawy, o tym, że Monika pewno zostanie znacznie dłużej w Kopance jak o tym mówili państwo Korniewiccy, że w stolicy chyba po uszy zagrzebie się w pracy, bo nie będzie miał co zrobić z wieczorami… Pomyślał też, iż nigdy z nikim nie było mu tak przyjemnie, jak z Moniką i że pragnąłby kiedyś spotkać w życiu dziewczynę, chociażby trochę do niej podobną… Nawet nie trochę, lecz bardzo… I myślał jeszcze, że gdy Monika zostanie żoną Marka, to będzie rzadko ją widywał, że będzie mu bez niej po prostu źle…