Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trup Duchonia leżał bezwładnie, jak worek. Nad głowami wyły wciąż przelatujące pociski.
— Bądźcie mężczyzną! — uderzył Justyna po ramieniu kapral.
— Ja… ja…
— No, co?
— Boję się.
Domaszewicz zaśmiał się:
— To ci nowina! A kto się nie boi?… Ja też się boję. Ale widzisz bracie, to moja prywatna sprawa. Każdy powinien chować dla siebie swój strach. Na tym polega żołnierka.
Justyn potrząsnął głową.
— Nie potrafię być żołnierzem…
— Bajki.
— Widzę przecie… Jestem do niczego.
Domaszewicz usiadł przy nim:
— Jak pan sądzi? — zapytał. — Czy ja nie przeżywałem na początku podobnych chwil?
— Myślę, że nie.
— Otóż właśnie, że tak. Tylko nauczyłem się panować nad nerwami. Idąc na front przecież każdy wie, że czeka go śmierć. Jeżeli zaś chodzi o kalectwo, no, to też nie pożałuje pan przecie dla ojczyzny swojej ręki czy nogi. Napewno myślał pan też o tym, wstępując do wojska.
— Oczywiście.
— Więc skąd ten lęk?… Nerwy. Tylko nerwy. Strach instynktowny, fizjologiczny. A zdając sobie z tego sprawę, człowiek inteligentny, potrafi nad tym zapanować.
— Będę się starał — szepnął Justyn.
— To jest dobry, bardzo dobry sport, bracie, taka walka z lękiem! Człowiek czuje swoje człowieczeństwo. Nabiera do siebie szacunku.
Poklepał Justyna po kolanie, wstał i gwiżdżąc jakąś melodię, podczołgał się do krawędzi leja, by rzucić okiem na siną linię lasu na horyzoncie, skąd lada minuta mogli znów ruszyć bolszewicy do ataku.
Justyn pomału wracał do siebie. Przyjacielski ton kaprala i jego argumenty zrobiły swoje. Uczuciowa, wrażliwa, może