Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W pięć minut później jeszcze gorzej powiodło się Monice. Krzyknęła nagle, zatrzepotała rękami i zniknęła Justynowi z oczu. Okazało się, że był tu próg, prawie metrowej wysokości. Na dole siedziała Monika z twarzą skrzywioną od bólu i oburącz trzymała się za nogę.
— Boże! — zawołał. — Co pani się stało?… Co się stało?…
— Nie wiem. Strasznie boli.
Nie namyślając się zeskoczył i znalazł się przy niej.
— Gdzie boli?
— Tutaj nad kostką. Pewno złamałam.
— Jezus, Maria! — Przyklęknął i delikatnie zaczął dotykać bolącego miejsca. — Tu boli?
— Tak. O tutaj i tu też. Oj!…
Był bezradny. Nie miał najmniejszego pojęcia, co w takim wypadku należy zrobić. W duchu klął siebie za to, że pomimo ostrzeżenia panny Agaty wybrał się na tę wycieczkę i że przy schodzeniu z tak stromego zbocza nie trzymał Moniki przynajmniej za rękę.
Dziewczyna nadrabiała miną:
— Niech mi pan da rękę, spróbuję się podnieść.
Próba jednak skończyła się nowym jękiem bólu. O tym, by można było stanąć na uszkodzonej nodze, nie było co marzyć. Zresztą w okolicy kostki wystąpił obrzęk i zwiększał się z każdą chwilą.
— Nie ma innej rady — orzekła Monika — tylko musi pan iść po pomoc.
— A pani tu będzie siedziała na mokrej ziemi i jeszcze zaziębi się! O nie. Ja będę panią niósł — zdecydowanym tonem oświadczył Justyn.
— Jestem za ciężka. Nie udźwignie pan.
— Ja?… A cóż pani myśli, że ze mnie takie chuchro?…
— No, atletą pan nie jest.
— Zobaczymy. Proszę objąć mnie za szyję, tak, mocniej…
Usłuchała, a on podniósł ją bez większego wysiłku.
— Boże, jaka pani jest lekka — uśmiechnął się do niej.
— Jej twarz miał tuż przy swojej. Odpowiedziała mu uśmiechem i jeszcze mocniej zacisnęła ramię.