Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z głodu, ile udusił się z braku wentylacji. Jesteśmy chyba jakieś dziesięć metrów pod ziemią.
Zapalił nową zapałkę.
— A może tu są ukryte skarby? — zapytała Monika.
— Wątpię. Schowek byłby widoczny w skale. Można by to dokładnej obejrzeć, ale obawiam się, że zabraknie nam zapałek.
— Więc wracajmy.
— Wracajmy — zgodził się.
Rzeczywiście zapałek nie starczyło i od połowy schodów szli po omacku. Gdy wydostali się do górnej komnaty, długo w milczeniu wciągali w płuca świeże powietrze.
Nagle Monika zawołała:
— Niech pan patrzy: deszcz!
I rzeczywiście, niebo było zaciągnięte chmurami, a deszcz lał jak z cebra.
— Szkoda, żeśmy nie posłuchali panny Agaty — powiedział Justyn — przydałby się parasol.
— Nie na wiele — zaoponowała Monika — z otwartym parasolem nie moglibyśmy przejść tymi wąskimi ścieżynami.
— No, cóż począć, poczekamy, aż deszcz minie. I tak szczęście, że mamy dach nad głową. Przemoklibyśmy do nitki. Miejmy nadzieję, że przejdzie.
Strzepnął czapką gruby pokład kurzu, pokrywający kamienny stopień i usiedli przy sobie. Zajęty rozmową czas nie dłużył się zbytnio, minęły jednak dwie godziny, trzy, cztery, a deszcz nie ustawał.
Zaczynało się ściemniać, kiedy zmienił się w rzadszy i już nie groźny kapuśniaczek.
— Chyba zaryzykujemy — zaproponował.
Monika zgodziła się. Nie bez wysiłku wydostali się na zewnątrz i zaczęli schodzić. Pomimo stosunkowo wczesnego wieczoru zmrok, zwłaszcza wówczas, gdy znaleźli się wśród drzew, gęstniał szybko. Nadomiar złego niezliczone strumyczki wody porozmywały ziemię, mocno tu gliniastą, wskutek czego niepodkute obuwie ślizgało się raz po raz. Justyn niespodziewanie zjechawszy kilka metrów w dół, okupił niezręczność szramą od gałęzi na policzku.