Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ugościli jak ich było stać, utoczyli niemal żywej krwi swojej, a ja mam, na odchodnem, wydziwiać na to przyjęcie i wytykać: to było takie, to owakie. I tak przez cały rok, bo przecież nic się nie odmieni! La plus belle fille, etc. Najchętniejbym powiedział: wszystko było ślicznie, doskonale, dziękuję za już a proszę o jeszcze. Zwłaszcza paniom mówić tak prawdę w oczy, to straszne. Ale, ostatecznie, na to mnie wynajęli, zatem — w imię Boże!
Sztuka p. Rittnera stawia aktorom niezmiernie trudne zadanie: żąda od nich wiele, żąda aby tchnęli życie w jej zimne symbole, a równocześnie dostarcza im potemu dość mało środków. Dyalog jest ubogi i kręcący się z niejakim pedantyzmem wciąż koło jednego „zasadniczego“ motywu. Dlatego, nie wymagajmy za wiele; zadowolnijmy się spokojnym wdziękiem p. Bednarzewskiej (która była zresztą idealną Królową) i staranną grą p. Nowackiego, któremu tylko w pierwszej scenie zdałoby się może więcej dostojeństwa i, mimo wszystko, królewskości. Gorzej było z parą młodych, którzy mają zadanie jeszcze cięższe: oni to są tym „ogrodem młodości“, od którego ma iść ku nam powiew nieprzepartego czaru. Ta para nie dopisała. Cenię talent i pracę p. Białkowskiego, ale, jeżeli w obecnym sezonie stale ma jemu przypaść ciężar ról sprzecznych z jego indywidualnością, będzie to z krzywdą i dla tego sumiennego artysty i dla poziomu teatru. P. Białkowski ma w swojej naturze rys jakiejś organicznej melancholii, już same usta jego układają się jakby w bolesny skurcz smutku. Dlatego też wczorajsza rola brzmiała sztucznie i fałszywie.