Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i sprzysięgły, aby zdruzgotać, zniszczyć, w irtyszowe odmęty pogrążyć tę piękną flotyllę i tych ludzi tak wesołych i niefrasobliwych, przed niewielu godzinami.
Ujrzawszy oświetlony budynek i gromadę mężczyzn na gościńcu, nieszczęśni żeglarze zaczęli strzelać z pistoletów.
To było wzywaniem pomocy, to było prośbą o ratunek...
Lecz nawet przy najlepszych, przy najgorętszych chęciach jakakolwiek pomoc była tutaj wprost niemożliwą i z braku ludzi i z braku lin, a zwłaszcza podczas tego sabatu rozpętanych żywiołów, podczas kiedy deszcz lał strumieniami, kiedy wicher łamał drzewa przydrożne, które na gościniec waliły się z trzaskiem... kiedy grzmiało nieustannie, kiedy oślepiały błyskawice, a pioruny, niby złociste węże z chmur — w Irtysz bezprzestanku padały i tonęły w przepaścistych głębiach rzeki.
Gwałtowną i straszną była burza!...
Szczęściem niedługo trwała, jak się to letnią porą zdarza dosyć często...
Kiedy huragan i pioruny przycichły cokolwiek, oficer rozkazał żołnierzom odprzęgnąć konie od wozu i wierzchem pędzić do miasta po łodzie i liny, po ludzi i powozy. Nas zatrzymał, przypuszczając, że przy akcyi ratunkowej nasza pomoc mogłaby okazać się potrzebną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .