Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szemi oczami przesuwała się, niby fantastyczny obraz, niby jakaś czarodziejka wizya, niby sen, na jawie prześniony, w to lipcowe, słoneczne południe...
Znikała powoli...
Istny majak przelotny... powoli rozwiewała się... rozwiewała... aż znikła za skalistym cyplem, który ostro wrzynał się w Irtysz.
Melodye z „Wolnego Strzelca” coraz bardziej też rozwiewały się, w milczących przestrzeniach, w wonnem, rozzłoconem powietrzu... aż wreszcie ucichły zupełnie i tylko poszept wiatru wionął ponad prastaremi drzewami...
Powracaliśmy do lasu, do przerwanych przed południem robot.
Ale ten piękny obraz, jaki przewinął się przed watahą tych ludzi, których żarł głód, nędza, niewola, upodlenie — ten piękny obraz poruszył w nich żółć, rozbudził zazdrość i nienawiść względem tych szczęśliwych wybrańców losu, jakich widzieli przed chwilą.

— Marność nie ludzie! podłe kobyłki![1] tysiączne majątki mają, czełdony po grdyki naładowane mają, jak generały, wylegają się na miękich pierzynach... codzień upijają się, jak króle... „Swołocz”, nie ludzie! — mówił Skura-

  1. Kobyłki. Tak w syberyjskich więzieniach zbrodniarze pogardliwie nazywają tych, którzy dopuścili się drobnych przestępstw.