— Wszystko w przenajlepszym porządku!
Oleś Grzegorzewski przerwał porywczo:
— Maksimienko był w tym petersburskim hotelu? Maksimienko widział tę panią?
Dziad ogarnął wielką łapą brodę, ściskał ją w garści, wreszcie sam koniuszek włożył do bezzębnej gęby, pokiwał głową i odpowiedział:
— Widziałem, a co niema być! widziałem tę „barysznię”... Biała jest, jako kość mamuta, policzki ma gładziusieńkie, niby zwierciadełko, a na liczkach rumieniuszki, prosto, jak czerwone „winco”[1]. A brodnie jej to takie maciupieńkie, jako moje dwa palice... nie łgam! takie maciupieńkie, jak mój palec jeden.
— Mniejsza o to — przerwał któryś z nas zniecierpliwiony tą gadaniną niedorzeczną. — Dowiedzieliście się dziadu, jak się nazywa ta pani?
— Tego to się nie dowiedziałem — odparł Maksimienko, a po długiem kołowaniu, bajaniu, musiał wreszcie się przyznać, że nie zdołał zdobyć bliższych wiadomości o tej pani, którą tylko przelotnie ujrzał, kiedy przed petersburski hotel zajeżdżała.
Właściciel hotelu, Tatar, Achmetko, jakkolwiek, wedle zapewnień dziada, bardzo z nim poprzyjaźniony i nie mający przed nim tajemnic żadnych, tym razem odmówił wszelkich ob-
- ↑ Winco — wino.