Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jedyne w tym domku drzwi, czyli właściwie szerokie wrota, były na ścieżaj otwarte.
Przez nie widać było halę dość wązką, natomiast bardzo długą, tembardziej, że perspektywiczna jej długość, była zręcznie powiększoną przez umieszczenie zwierciadła na samym końcu hali.
W tej hali znajdowała się cała menażerya wypchanych ptaków i płazów.
Olbrzymie krokodyle, o spłaszczonych cielskach, z rozdziawionemi paszczami, jaszczurki, jadowite węże z wysuniętemi żądłami, puhacze, nietoperze, orły, sępy drapieżne.
Te wszystkie twory zawieszone były wysoko, jakimś sposobem niedostrzegalnym dla patrzących z dołu. I te wszystkie martwe stworzenia poruszały się jakgdyby żywe, obracały się, koziołkowały, pancerze krokodylów i skóry wężowe błyskały metalicznym połyskiem, zapewne nadanym im sztucznie, jak sztuczne były oczy tych tworów, oczy koloru szafirów, szmaragdów, rubinów, topazów zapewne szklanne, ale błyszczące, jak żywe.
Te mumie gadów i ptaków były jasno oświetlone z góry.
Opodal wrót, na żółtej, ryżowej macie, w kręgu także oświetlenia górnego, siedział człowiek stary, chudy jak szkielet, brunatną, zwiędłą skórą powleczony. Z wystającemi kośćmi policzków, z oczyma głęboko zapadniętemi w orbitach, z dłu-