Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Okrzyki: thi — gha — ho! w różnojęzyczny gwar, raz po raz rzucali chińscy chłopcy rozwożący w taczkach słodkie ciastka: thi, gha, ho, które tutaj uznawano za przysmak bardzo przedni.
— Całkowicie utonąłeś, kochany, w admiracyi haftów, malowideł, rzeźb ze słoniowej kości. Bezsprzecznie, są to wyroby prześliczne, świadczące o przedziwnej zręczności chińskich sztukmistrzów i o wysokiej, prastarej kulturze Chin. Teraz pozwól, że pokażę ci coś, co bezwątpienia, nierównie więcej zainteresuje cię, niźli te wszystkie cacka, które oglądałeś — rzekł Tomasz Korsak i poprowadził mnie na sam koniec ulicy.
Przed budyneczkiem o zakrzywionym dachu, dwaj mali Chińczycy na murawie siedzieli, zapalczywie dwiema pałeczkami waląc w okrągłe, płaskie bębenki, a kiwając główkami, przyczem ich warkoczyki cienkie i krótkie, jak mysie ogonki, chwiały się w takt uderzeń pałeczkami.
Ściany tego domku całkowicie osłaniał istny las olbrzymich, strzępiastych maków ponsowych, liliowych, różowych i białych.
Za najlżejszym podmuchem wiatru maki te sprawiały wrażenie rozkołysanych, różnobarwnych fal...
W domu tym rezydował Kwang—si—tun przesławny lekarz. Zarazem mieściła się tutaj podręczna jego apteka.