Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mik rozbił i biedną przekupkę zabrał do kordegardy na Zamek.
— Więc cóż? — spytał pan Rafałowicz.
— Ano… wiadomo, że gubernatorem Zamku jest pan Gildesterna, człek srogi i gotów z Maciejową Bóg wie co zrobić. To nas okrutnie trapi.
— Was trapi ale nie jego — tu wskazał na Maćka — choć jest syn. Śpi sobie w najlepsze.
— A to proszę jegomości — ozwie się na to Kazik — to już takie jego przyrodzenie. Chłop to głupi, ale dobry. Byle jeno usiadł, zaraz śpi.
Pan Rafałowicz znów pogrążył się w zadumę, polewkę, która całkiem wystygła, popijał, wąsa motał, wreszcie rzekł:
— Już to tam, mociumpanie, co do owej Maciejowej rady żadnej niema. Kiedy baba nawarzyła piwa, niechże sobie pije. Kłótliwa jest i gębę ma od ucha do ucha; nic nie szkodzi, że ją ta Szwedy w karceresie potrzymają na chlebie i wodzie. Gruba jest i tłusta, trochę schudnie i na tem koniec. Zresztą, co jej tu pomódz? Chybaby ją wykraść z zamku, ale to gra niewarta świeczki, i jakże ją zresztą wykradać? Towar, któryście tu przynieśli, niech ta sobie stoi u mnie, nikt go nie ruszy, ale samej Maciejowej ja nie nie poradzę. Zresztą, co ja i wy macie myśleć o swarliwej przekupce, kiedy ważniejsze sprawy są na głowie!