Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mam sprawę do pana Rafałowicza. Przyszliśmy tu z Maćkiem Dratewką.
— Z kim?
— Z Maćkiem Dratewką.
— A to co za licho?
— Nie licho, jeno syn przekupki Maciejowej.
— Aa! a on czego chce?
— Też przyszedł do pana Rafałowicza, Ale niech nas jejmość puści, bo czegóż my tu będziemy wystawali na schodach?
— Nie mogę, tegoby jeszcze brakowało. Pójdę przódy, poradzę się jegomości. Kto tam wie, czyś ty Ginter? a może jaki zbój albo, co gorsza, Szwed. Czekajcie, zaraz wrócę.
Pobiegła, jak mogła najprędzej do drugiej izby, gdzie pan Rafałowicz, ubrany w dostatni kitajkowy żupan, siedział sobie w wielkiem krześle, psią skórą wybitem i popijając wino grzane, przerzucał kartki w jakiejś wielkiej księdze. Był to już człowiek niemłody, łysy zupełnie, z ogromnymi jak wiechcie wąsami, na dół opadającymi, surowy z wejrzenia, pomarszczony jak purchawka, otyły, o oczach dużych, czarnych i nadzwyczaj bystrych.
— Jegomość, jegomość! — zawołała Hipolitowa, wtaczając się do izby.
— A co? — zapytał spokojnie Rafałowicz, podnosząc oczy.