Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc stój cicho i nie pleć głupstw.
Tymczasem pan Rafałowicz obejrzał bacznie piwnicę. Była ona niewielka i z trzech stron nie było z niej żadnego wyjścia; z czwartej biegł od niej czarny, ciemny, wązki korytarz. Pan Rafałowicz wziął do ręki prospekt Ascolego, potem spojrzał na busolę i rzekł:
— Wszystko dobrze, tym korytarzem trzeba nam iść. Akuratnie się to zgadza z rysunkiem mistrza Ascolego. No, w imię Boże, ruszajmy naprzód. bo czasu szkoda, a przed nocą trzeba nam powrócić do miasta.
To rzekłszy, ruszył naprzód, a za nim gęsiego Maciek, Kazik i Kacper na końcu. Korytarz był także mocno sklepiony i grunt pod nim wolno, łagodnie, ale ciągle się zniżał. Chłód panował tu przejmujący, wilgoć była wielka i ze sklepienia woda kapała, tworząc tu i owdzie kałuże i czyniąc grunt miękkim, ślizkim i grzązkim. Powietrze wciąż było czyste i lekki przewiew naginał wstecz płomienie pochodni i kopeć ich pędził poza idących. Wygląd korytarza miał charakter ponury, a purpurowe blaski wlokły się leniwie po sklepieniu pełnem grzybów, pleśni szkaradnej i błyszczących kryształów saletry.
Posuwano się dość wolno i ostrożnie, bo spadek stawał się coraz naglejszy, a ziemia mokra ślizką nadzwyczajnie. Pan Rafałowicz miał cze-